Dwa Oświecenia. Polacy, Żydzi i ich drogi do nowoczesności

SŁOWO W SWOIM CZASIE czyli RZECZ NA UCZCZENIE DNIA, W KTÓRYM ZAŁOŻONY ZOSTAŁ WĘGIELNY KAMIEŃ NOWEJ BUDOWLI ROZPRZESTRZENIAJĄCEJ DOM PRZYTUŁKU SIEROT I UBOGICH WYZNANIA MOJŻESZOWEGO W WARSZAWIE. PRZEZ JAKÓBA TUGENDHOLD WARSZAWA. W Drukarni Stanisława Strąbskiego. 1847. Wolno drukować, z warunkiem złożenia w Komitecie Cenzury, wydrukowanych prawem przepisanej liczby exemplarzy. W Warszawie dnia 3 (15) Czerwca 1847 r. Cenzor J. Hignet. Wam, czcigodni Mężowie, których wzorowej cnocie i chęci szlachetnej, poruczony jest główny kierunek tego wszystkiego, co gorzki los cierpiącej ludzkości osładza; Wam także zacni Opiekunowie i Opiekunki zakładów krajowych, które ratunek i ulgę bliźnim naszym, chorobą, kalectwem lub nędzą nawiedzonym przynoszą; Wam wreszcie szanowne Osoby prywatne, których serce i ręka, otwarte są dla biednych braci waszych; Wam wszystkim, śmiem z szczerością duszy i prawdziwem uwielbieniem, niniejszą pracę moję poświęcić. Praca ta, lubo z objętości szczupła, pozyska zapewne łaskawe zadowolenie wasze, bo objęty nią przedmiot, jest błogiem zadaniem życia waszego, jest żywiołem, którym odpowiednie zakonowi Bożemu i ojcowskiej woli Rządu, ciągle oddychacie. Kiedy Pan Zastępów głosi: „Przebywam wśród ludzi znękanych i pokorą przejętych, abym strapione ich umysły pokrzepiał, a zbolałym sercom ulgę przynosił (*)” tuszyć przeto sobie można, że osoby wyższemi uczuciami ożywione, które niezmordowaną starannością dowodzą szczerej chęci naśladowania tyle zbawiennej dla cierpiących obietnicy, nie zechcą gardzić najmniejszem ziarnem dla ulgi tychże rzuconem. Z takiemto zdobiącem małą tę pracę poświęceniem, puszczając ją na świat w zbyt smutnych przez doskwierającą drożyznę, dla klassy podupadłej, chwilach, poważam się zaklinać zamożnego czytelnika, aby nie poprzestał teraz na małoznaczącym dla wzmagającej się nędzy uczynku, lub tylko na czczej sentymentalności i bezskutecznem współubolewaniu. Wielkie cierpienia, wymagają wielkich środków, niepospolitych wysileń. Wyrazy: proszę o miłosierdzie, bo cierpię głód razem z rodziną; albo; błagamy o posiłek, bo nic jeszcze dziś w ustach nie mieliśmy, wyrazy te, które dziś tak często, drżącym dają się słyszeć głosem, nie są próżnym epizodem sztuki dramatycznej, ale uroczystym głosem serca zakrwawionego. Im bardziej wstydliwość go przytłumia, i im więcej od niego ucho nasze odwracamy, tem potężniej obija się on o sklepienie nieba i pomsty jego wzywa. Dzisiejsza łza ubogiego jest cięższa i gorętsza niż kiedykolwiek, bo ją wyciska cierpienie z rozpaczą połączone; strzeżmy się brzemienia i żaru łzy takiej, jest bowiem w wysokościach oko, które na ten płyn płomienisty i na chłodne piersi nasze patrzy. Zaprawdę, czas obecny, jest dla osób dobroczynnych wielkim peryodem błogosławionego zasiewu, a dla ludzi nieczułych i skąpych, groźną smutnej przyszłości wróżbą. Ojcowska dłoń Wszechmocnego, wkrótce zapewne plagę drożyzny i głodu uchyli, lecz bolesne rany, jakie większej części społeczeństwa zadała, długiego potrzebują gojenia. Nie zapominajmy wśród zabiegów światowych, że każda chwila prowadzi nas bliżej do ciemności grobu, gdzie zamiast szału zbytków i błyskotek, martwość i spróchnienie nas czeka. A jeśli innej rzetelnej nie mamy pociechy nad tę, że treść bytu naszego nie zaginie, że ta treść równie jak jej Twórca niewidzialna, odbierze kiedyś zasłużoną nagrodę; nie wypierajmy się więc tej nieskazitelnej godności i nadziei naszej, nie pozbawiajmy się samowolnie tej jedynej naszej pociechy. Świadczmy miłosierdzie, a znajdziemy je tam, kędy zbawczą będzie potrzebą naszą. Czyńmy dobrze, abyśmy mieli prawo do dobra wiecznego. CZĘŚĆ I. „Najjaśniejszy ojciec kraju rzeki: niech się stanie opieka dla nieszczęśliwych, i stała się. Wzniosłe Jego słowo wyprowadziło z nicości zakłady dobroczynne, które przynosząc zaszczyt rodowi ludzkiemu, stwierdzają ową wielką starożytną prawdę: że Władza panująca na ziemi, świetnym jest odcieniem Władzy najwyższej w niebie“ (*). Słowa te, stanowiące wstęp odezwy, jaką Rada szczegółowa Instytutu tego, na początku r. 1845 do tutejszych spółwyznawców swoich, o dobrowolne dla niego ofiary stałe, uczyniła, nigdy z pamięci naszej nie wyjdą, nigdy nie przestaną być błogosławionem godłem zakładu naszego. Wyznać bowiem szczerze wypada, że wszelkie projekta, zamysły i chęci dobre, nie zdołałyby tak zbawiennego dokonać dzieła. Napotykałyby i istotnie napotkały rozmaite przeciwności i zawady, których prawie niepodobna było pokonać. Nic w tem dziwnego, nic przesadzonego, bo doświadczenie naucza, że najlepsze zamiary i przedsięwzięcia ludzkie ciernistą tę kolej częstokroć przechodzą, i że ukrywać i gubić się muszą tam, gdzie uprzedzenie i nieżyczliwość, przeciw nim walczą. Lecz jak zagrzebane w łonie strętwiałej ziemi, ziarna jędrne, gdy je rosa dobroczynna i promień słońca orzeźwi, wydobywają się z pod brzemienia brył twardych i pysznie wschodzą, tak zamiary prawe, zwłaszcza dobra ogółu dotyczące, nabierają działalnej rzeczywistości, skoro je Wola Monarsza pokrzepia, ożywia i zasłania. Szanowni Czytelnicy! Dążność i użyteczność zakładu tego są widoczne, nie potrzebują ani dowodzeń, ani upiększenia, sami możecie je oceniać. Przy początkowem w Lipcu 1840 r. zaprowadzeniu go, liczył tylko 30 ubogich, a dziś dzięki Bogu, Monarsze i Osobom dobroczynnym blisko 150 Indywiduów obojga płci, starością, kalectwem lub ciężką niedolą dotkniętych, mają w nim przytułek, odzież, pokarm i nawet ratunek lekarski w chorobach mniej znacznych. Sieroty zaś i dzieci biednych rodziców, których liczba stanowi połowę ludności instytutowej, znajdują, tu, oprócz wygód powyższych, środki zapewnienia sobie na przyszłość poczciwego sposobu do życia. Cała bowiem ta młodzież, pracuje przy urządzonych w Instytucie 4 warsztatach rzemieślniczych, to jest stolarstwa, krawiectwa, szewstwa i introligatorstwa. Pewna zaś liczba dorosłych chłopców zajmuje się ogrodnictwem. Nie zapomniano bynajmniej o moralnem wykształceniu tejże młodzieży; pobiera ona codziennie przez 2 godziny na przemian naukę Religii i początki języka hebrajskiego przez ćwiczenie się w oryginalnym texcie Biblii, naukę elementarną języka polskiego, rosyjskiego i niemieckiego, oraz początki rachunków i rysunków. Dla utrzymania zdrowia, gibkości i czystości ciała, urządzono w Instytucie według pomysłu i kosztem zacnego Opiekuna prezydującego: 1) Giminastykę, w której młodzież, w wolnych od pracy godzinach, chętnie się ćwiczy i powiększej części, z zdumiewającą śmiałością okazuje zręczność swoją. 2) Łaźnię, gdzie ubodzy prawie co tydzień kąpieli używają. Aby obok tego nie narzucać ciężaru szpitalowi tutejszemu, i udzielać ratunek lekarski w przypadkach chorób mniej groźliwych, urządzono w Instytucie Infirmeryą, zostającą pod kierunkiem lekarza Instytutowego, P. Juliana Weinberg, i składającą się z dwóch osobnych Izb porządnych, z których każda mieści w sobie 4 łóżka. Celem zachowania w zakładzie bojaźni Boga i czci Religijnej, urządzono przy głównych salach, przyzwoitą świątynię, w której codziennie odbywa się nabożeństwo. Aby zaś i pod tym względem, przyzwyczajać młodzież do porządku i przystojności duchowi czasu odpowiedniej, przygotowuje się pewna liczba dzieci do odbywania śpiewów chóralnych, w czem znaczne już uczyniły postępy. Administracya zakładu tego, pod światłem przewodnictwem i troskliwem okiem Wys. Rady Głównej Opiekuńczej Instytutów dobroczynnych w kraju zostająca, urządzona jest w ten sposób, iż w każdym czasie o stanie dochodów i wydatków, tudzież Inwentarza, przekonać się można z ksiąg sznurowych i Rejestrów rachunkowych, o codziennej zaś liczbie ludności Instytutowej i o potrzebie wiktuałów, z osobnych w tym celu zaprowadzonych rapportów i wykazów drukowanych. Nadto dla obeznania Publiczności z stanem zakładu i trybem prowadzenia go, Rada Szczegółowa rok rocznie ogłasza drukiem Zdanie sprawy. Stosownie do przepisów obowiązujących, Opiekun główny prezydujący w Radzie Szczegółowej, ma ogólny nad Instytutem nadzór, trzem zaś członkom poruczone jest bliższe dozorowanie nad kassą, nad wewnętrznem gospodarstwem, oraz nad ruchomym i nieruchomym majątkiem Instytutu, a to w myśl § 21 i 22 Ustawy o Szpitalach i Instytutach dobroczynnych. Prócz tego odbywają członkowie tejże Rady kolejno, jednomiesięczny szczegółowy co kilka dni przegląd Instytutu we wszystkich jego gałęziach. Sposób żywienia ubogich jest taki: osoby stare, średniego wieku i młodzieńcy lub dziewczęta od lat 8, dostają codziennie: a) po pół bochenka chleba razowego młodzi, a pytlowego starzy; b) na śniadanie po porcyi kwartowej krupniku, z takiej lub owakiej na przemian, kaszy szmalcem okraszonej; c) na obiad, takąż porcyą dobrej zupy Rumfortskiej, barszczu z kartoflami lub kapuśniaku z grochem. W dniach zaś sobotnich lub świątecznych, dostają: przed południem rosołu z kaszą i mięsa z podrobów bydlęcych, oraz po kieliszku wódki przed obiadem, a na kolacyą, albo kartofle okraszone, albo inną podobną strawę. Również w wigiliach dni sobotnich i świątecznych, wieczerza składa się z 2ch potraw, z których jedna, jest mięso podrobowe. Młodzież do lat 8 dostaje to samo, ale wszystkiego po pół porcyi. Ubiór jest dwojaki: letni z drelichu, a zimowy z sukna ciemnego. Bielizna prana regularnie w pralni Instytutowej, odmienia się co sobota, a obuwie w miarę potrzeby, co kwartał lub co pół roku. Każdy ubogi ma osobne łóżko, zaopatrzone dobrym siennikiem, poduszką, prześcieradłem i mocną kołdrą sukienną. Słoma w siennikach i poduszkach odświeża się w miarę potrzeby, a najpóźniej co kwartał; prześcieradła zaś i powłoczki poduszkowe odmieniają się porą letnią co 5 tygodni, a w zimie co 2gi miesiąc. Lubo żywność ubogiego kosztuje tylko (w czasach drożyzny) około 12 groszy dziennie (*), rachując jednak wydatki na odzież, obuwie, opał i światło, oraz na naukę, na służbę Instytutową, na pomoc lekarską i na wszelkie inne potrzeby, kosztuje ubogi mniej więcej groszy 25, czyli rocznie około 42 rubli. Z powyższego ogólnego zarysu, widzieć się daje, że przeznaczeniem Instytutu tego jest: nietylko niesienie ulgi ludziom starością, ubóstwem i kalectwem dotkniętym, ale nadto przeistoczenie znacznej liczby młodzieży wyznania naszego po większej części osierociałej, stojącej nad przepaścią zepsucia moralnego i nędzy ostatecznej, na prawych i użytecznych spółeczeństwa członków. Czyliż więc podwójne to zadanie, noszące na sobie prawdziwe znamię dobroczynności, nie zasługuje na wasze, kochani spółwyznawcy nasi uznanie i wsparcie? A młodzież Instytutu tego, która często w śpiewach chóralnych błagalne zasyła modły do nieba o użyczenie najdłuższych i najszczęśliwszych dni NAJJAŚNIEJSZEMU MONARSZE, na którego ojcowskie słowo ten Instytut stanął, JO. Księciu Namiestnikowi Królestwa i Wysokiemu Składowi Rządu za rozciągniętą nad nim opiekę troskliwą, oraz osobom dobroczynnym za zasilające go ofiary, czyliż mówię wdzięczna ta młodzież, słysząc teraz wspomnienie tych należnych hołdów i życzeń, nie odpowie nam z sercem wzruszonem, przez najszczersze Amen! CZĘŚĆ II. Obchód dzisiejszy tyle chlubny, tyle uroczysty dla zakładu tego, wzywa abyśmy poświęcili kilka chwil zastanowieniu się nad świętym obowiązkiem dobroczynności, nad błogiemi jej w duchu Religii owocami i nad smutnem następstwem zaniechania jej. Z pobożnych pieni arfy Dawidowej, dochodzą nas równie miłe jak silne dźwięki, które brzmią: „Szczęśliwy ten, co się troszczy o los ubogiego, w czasie niedoli wybawi go Pan przedwieczny. Przedwieczny Pan będzie go strzegł, życie jego zachowa, pobłogosławi mu na ziemi i nie poda go na wolę nieprzyjaciół. Pan przedwieczny posili go na łożu cierpień i dolegliwość choroby odwróci” (*). Zazdrośćmy, a zarazem winszujmy i błogosławmy tym czci godnym osobom, którym Opatrzność, obok bogactwa, miłosierne dała serce, a które pomne na ten dar podwójny, szlachetną go szczodrobliwością święcą. Im to przystoi godność mianowania się opiekuńczymi pocieszycielami nieszczęśliwych bliźnich swoich. Im to większe aniżeli zwyczajnemu człowiekowi służy prawo, w każdej smutnej przygodzie, w każdem własnem lub dziatek swoich, cierpieniu, odezwać się z otuchą: „Pod bliższą Twoją Panie! zostajemy opieką, przez świętego pomazańca Twojego przyrzekłeś być zbawczym stróżem naszym; zachowaj dobrotliwie obietnicę Twoją, ratuj nas i zamień bolesny smutek w pociechę i radość.” Wielką ową obietnicę Psalmisty, powtarza niejako syn jego, mędrzec ukoronowany, w wyrazach krótkich, ale wiele znaczących. „Panu pożycza, kto ma litość nad ubogim, on mu zasłużoną udzieli nagrodę”(*). Co za wzniosłą myśl, co za świetny powab zawiera w sobie krótki ten okres! Wskazuje on słabemu śmiertelnikowi możność zjednania sobie obowiązanego dłużnika w Wszechwładnym Panu zastępów, w Nim. który jest Twórcą, i Ojcem wszech jestestw, w Nim, który jako najwyższe źródło sprawiedliwości i miłosierdzia, chętnie zapewne dług taki, z obfitszym nad rachubę ziemską procentem zaspakaja. Lecz zważmy z drugiej strony, jakie napomnienie wielki ten znawca ułomności serca ludzkiego daje tym, co obojętnie patrzą na nędzę bliźniego: „Kto zatyka ucho swoje na wołanie ubogiego, sam będzie wołał, a nie będzie wysłuchany.” (*) Co za niepokojące uczucia wzniecać powinny wyrazy te w sercu nielitościwem. Ileż to razy człowiek w odmiennych kolejach życia tego, w różnych doskwierających na tej doczesnej pielgrzymce przygodach, widzi się w nagłej potrzebie wołania do Tego, którego wszechmocność i dobroć są nieograniczone. Ale wołać, a nie być wysłuchanym, być zmuszonym wołać, a wiedzieć że się nie zasługuje być wysłuchanym, jest to położenie okropne, położenie pełne zgrozy i rozpaczy, które, bodajby nas nigdy nie spotkało. Zwróćmy także uwagę na światłe napomnienie szczytnego i duchem Bożym natchnionego Izajasza. Zwiastując nam niezadowolenie Pana przedwiecznego z postów i pokut odbywanych bez szlachetnych czynów i dowodów miłosierdzia, woła on do nas w imieniu Boga: „Azaliż to jest post mnie podobać się mogący, dzień w którym człowiek ciało swoje dręczy! kędy głowę swoją jak trzcinę nachyla, a wór i popiół sobie podściela.” Toć to nazywacie postem i dniem Panu najwyższemu przyjemnym? Nie, to raczej jest post przezemnie z upodobaniem obrany: Rozwiąż węzły bezbożność kojarzące, rozprzęż ogniwa podstępu; udziel głodnemu chleba, znękanym ubogim daj przytułek, ujrzysz nagiego, przyodziej go, a od krewnego nie odciągaj się. Wtedy jak zorza ranna światłość twoja zabłyśnie, a zbawienie twoje wnet zakwitnie. Wtedy cnota twoja przed tobą postąpi a majestat Boży zbierze cię. Wtedy wzywać będziesz, a Pan wysłucha, zawołasz, a odpowie ci, jestem.”(*). W wielkim tym obrazie świętobliwej ważności i błogosławionych plonów dobroczynnego postępowania, najpoważniejsze przebijają się rysy w słowach: „Wtedy cnota twoja przed tobą postąpi, a majestat Boży zbierze cię” W tych słowach natchniony sługa Boży daje nam skinienie, że po rozstaniu się z tym światem, cnota dobroczynności wyprzedzi nas jako anioł opiekuńczy, który się za nami przed sądem najwyższym wstawi, i ułatwi nam drogę do wiecznej przy majestacie Bożym szczęśliwości. O jak droga i słodka pociecha mieści się w uroczystej tej obietnicy! Jest to dobroczynna gwiazda która nam mile przyświeca wtedy, gdy cienie śmierci wydzierają nam światło życia tego. Wystawmy sobie człowieka najbogatszego, najszczęśliwszego, wystawmy go sobie w chwilach konania. Widzi on i czuje marność życia tego, wie dobrze że ze zbiorów swoich nic z sobą nie weźmie, że szaty wytworne zastąpi koszula śmiertelna (*), że w miejsce gmachu okazałego i ozdób wykwintnych, jedna tylko posępna mogiła i kamień grobowy, udziałem jego będzie; że pierś dumą i żądzami nadęta stanie się wkrótce żarłocznego robactwa pastwą. Gdzież więc może on wtedy znaleźć ulgę i pociechę, jeśli nie w własnem przekonaniu, że czyny dobre i miłosierne towarzyszyć będą nieskazitelnej jego istocie do państwa wieczności, i że na tym równie padole wzniosą mu pomnik, który chociaż nie z marmuru lub spiżu, ani czas, ani okoliczności, zniszczyć nie potrafią. Lecz czy człowiek rozsądny i cnotliwy nie powinien i nad tym się zastanowić, że odłożyć wykonanie dobroczynnego zamysłu, odłożyć je jeszcze do czasu, w którym już prawie z grobem się stykamy, nie odpowiada godności istoty myślącej; że zwłoka taka częstokroć nas zdradza, a tem samem o zbyt gorzki i niepowetowany, bo zapóźny żal przyprawia. Nie masz podobno dotkliwszych cierpień moralnych nad te, jakich doznaje człowiek, kiedy odkładając wykonanie dzieł dobroczynnych, duszy i imieniu swojemu drogich pamiątek, prędzej jak się spodziewa przez śmierć zaskoczonym zostaje. Nie masz zaiste słów na wyrażenie męczarni, jakiej w ostatnich chwilach, okrutnym jest łupem. Blizka znikomość i żal późny, wijąc się koło niego w ochydnej jędz postaci, zatruwają mu krótkie tchu ostatki. Chce on, i szczerze i niezwłocznie już wtedy chce dokonać zamysłu swojego, pragnie to dać poznać słowem, gestem, lub innym znakiem, ale gasnąca iskra życia tego mu nie dozwala, a ta niemoc, szarpie serce jego wtedy jeszcze, kiedy już bić przestaje. Prawda że zapewnienie losu rodziny swojej, że zostawienie jej owoców pracy i starania swojego, jest najbliższym każdego człowieka obowiązkiem; lecz zapomnieć zupełnie o sobie samym i zaniechać potrzebnego zasiewu dla duszy i pamięci własnej, nie jest czem innem jak nikczemnością i rozmyślnem z prawa do wiecznego zbawienia wyzuciem się, od czego nas Boże zachowaj! Ach, czemuż rozumowania takie, które częstokroć w domach Bożych słyszeć się dają, które z poważnych i wprawniejszych ust kapłanów i mówców obficie płyną, których treść nie jest ułudną poezyą ani zwodniczym wymysłem, ale raczej niezbitą i codziennie prawie wznawiającą się prawdą, czemuż rozumowania takie nie mogą trafić do serca i umysłu ludzi, zwłaszcza tych, którym los, wszechwładną Opatrznością kierowany wielkich użyczył bogactw i dostatków? Czemuż szczery i zbawienny głos taki ma być podobnym do czystego lutni dźwięku, którego echo o skały się obija i ginie? Czyliż doświadczenie odradzającemi się ciągle przykładami wsparte, nie przekonywa nas aż nadto dokładnie, że ci którzy zasadzają nadzieję trwałości imienia swojego, na zostawieniu potomkom wielkich skarbów i posiadłości, bardzo się mylą w widokach swoich. Czemże bowiem mogą zabezpieczyć przyszłe ostanie się i prawe użycie tychże skarbów? Jakiemi to śródkami tamować mogą bystry pęd kolei czasu, który w każdym wieku, tysiące familij razem z przemożnemi ich zasobami i nazwiskami sprząta? Gdzież rękojmia, że w drugiem lub trzeciem po nich pokoleniu nie wygaśnie ich potomstwo, i że nie zatrze się wszelki ślad znakomitej ich firmy? Ileż to takich w rachubie swojej zawiedzionych imion, nie zostały zagrzebane pod gruzami odmian nieprzewidzianych? Tak jest, wielka liczba podobnych ludzi, promieniami szczęścia otoczonych, a o własne prawdziwe dobro niedbałych, jak pył, błyszczący się chwilowo w odblasku słońca, wiatrem zapomnienia uniesiona została. Imię zaś Baudouinów (1) Bohomolców (2) Lubomirskich (3) Sonenbergów (4) i podobnych mężów dobroczynnych, nigdy nie zniknie; owszem świątobliwa ich pamięć zawsze jaśnieć, zawsze z prawdziwem rozczuleniem wielbiona będzie. Zaprawdę, sama wdzięczność dla Boga i Rządu powinnaby skłonić osoby zamożne do chętnego oddania pewnej cząstki majątku swojego na rzecz dobroczynności. Bóg dozwolił im dostąpić wielkiego mienia, a Rząd niemało ponosi trudu i kosztów w opiekuńczem zabezpieczeniu własności prywatnych. Najmniejsze zastanowienie się nad naturą ludzką, i nad wypadkami w odległych i bliższych nam czasach zdarzonemi, naucza, że bez tych ogólnych ze strony ojcowskiego Rządu środków bezpieczeństwa, wszelka ostrożność i ochrona prywatna, byłaby płonną; bez tamtych, nikt z posiadaczy bogactw, nie byłby pewnym swojego, i nierzadkie dla niego byłyby chwile gorżkie, w których, przez dręczącą o siebie obawę, przenosiłby los ostatniego nędzarza. Wreszcie, nieocenioną powinna być uczynność, która zamienia czychanie zazdrosne, w uczucia życzliwe; skryte złorzeczenie, w jawne dowody szacunku i wdzięczności. Ostatnie spostrzeżenia powinnyby wstrząsnąć serca najozięblejsze w czasach obecnych, w czasach strasznej drożyzny, która klassie podupadłej tyle doskwiera i częstokroć do rozpaczy ją przywodzi. Wystawmy sobie, Szanowni Czytelnicy, że stojąc nad brzegiem bystrej rzeki w czasie burzliwej nawałnicy, spostrzegamy łódkę noszącą nieszczęśliwą rodzinę, która ostatnich dobywa sił aby się ocalić i z daleka pomocy naszej wygląda. Ileż w takim razie odezwałoby się w nas uczuć bolesnych? ileż dałoby się słyszeć westchnień i głosów szczerych: ratujmy ją. Ileż poświęceń, ile ofiar, ile niebezpiecznych natężeń nie jawiłoby się aby dokonać dzieła ludzkości. Jakże więc możemy spokojnie wśród wygody pędzić chwile, miłego po zabawach używać snu, z zapamiętałością oddawać się zbytkowi i rozkoszom w chwilach obecnych, w chwilach tak srogiej dla większej części społeczeństwa klęski? Czy mało teraz uważamy bliźnich pogrążonych w otchłani nędzy? Czy mało ich widzimy tonących w nurtach wezbranego przez drożyznę ubóstwa? Zajrzyjmy do siedzib klassy podupadłej, a dreszcz nas przeniknie. Zobaczymy niejednego poczciwego ojca, który z sercem zakrwawionem na głód i nagość dzieci swoich patrzy. Znajdziemy nie jedną ubogą wycieńczoną matkę, która, jak pelikan, kwilącemu się niemowlęciu, w wyschłej z trawiącego niedostatku piersi, zamiast pokarmu, krew swoją i toczące się z jej oczu łzy gorzkie podaje. Nie jednego ujrzymy młodzieńca opiekującego się osierociałą rodzina swoją, zaledwie co z szpitala do jej koła powróconego, dla którego, blada z ostatecznej nędzy postać witających go serdecznie braci i sióstr, większą jest męką, aniżeli minionej choroby cierpienia. Nie jedną spostrzeżemy biedną położnicę, która patrząc z obłąkanem okiem na płód swój, lęka się przytulić go do skościałego łona i wśród szarpiącej ją rozpaczy ginie. Czyliż więc te i inne równe im ofiary dzisiejszej nędzy nie znajdują się w podobnej grożącej zgubą toni, jak owa wśród wzburzonych strumieni rodzina? Czyliż mniej mają prawa do naszego współubolewania, do naszego miłosierdzia, do zbawczej pomocy naszej? Winszujmy więc znowu i błogosławmy tym zacnym osobom, które Bóg i znakomitem mieniem, i dojrzałą rozwagą, i tkliwem sercem uposażył; tym szczególniej, które myślą swobodną i niebojaźliwem okiem patrząc na przyszłość, zawczasu spełniają dobre zamysły swoje i trwały im byt zabezpieczają. Ich potomkowie, jeśli szanują cześć i miłość rodzicom należną, jeśli pamięć ojców i odziedziczone po nich imię są im drogie, słowem jeśli nie są odrodni i pojmują zalety prawdziwego dobra, nigdy w dobroczynnem rozporządzeniu rodziców swoich, własnego nie ujrzą uszczerbku; ale owszem w odjętej im cząstce bogactw niewyczerpane znajdą źródło błogosławieństwa i zaszczytu, jakie im miłość rodzicielska, troskliwie przygotowała. Myśli te przypominają nam początek twierdzenia starożytnych przewodników Religii naszej w słowach: „Rzeczy, których owoce człowiek pożywa w tem życiu, a których szczep nietknięty zostaje w państwie wieczności, są: cześć dla rodziców i dobroczynność.” CZĘŚĆ III. Powołane wyżej miejsca Biblijne, dobitnie polecające dobrodziejstwo i czyny miłosierdzia, stanowią tylko kroplę owego strumienia wybornych w tym względzie przykazów, przestróg, zachęceń i wzorów, który się obficie rozlewa w piśmie Bożem i tradycyjnej nauce Hebrajczyków. Ktokolwiek początkową tylko część Pisma Sgo t. j. 5 ksiąg Mojżesza, uważnie przegląda, łatwo przekonać się może, że Zakonodawca boski wszędzie wystawia dobroczynność, jako jedną z najgłówniejszych cnót towarzyskich, przez samego Boga poleconą. Stosunkowe zaś wykonanie jej, już dobrej woli i chęci każdego z osobna członka społeczeństwa narodowego, bez względu na wyznanie i narodowość potrzebującego wsparcia (1) było poruczone i zostawione, już też przez pewne ustawy i normy, jako obowiązek religijno-narodowy, stale obwarowanem zostało. Do ostatnich należą przepisy: 1. Co do dziesięciny (od wszystkich produktów na pokarm służących) która przeznaczona była nietylko pokoleniu Lewitów nieuposażonemu żadnemi gruntami i służbie kościelnej poświęconemu, ale zarazem (zwłaszcza co rok 3ci) cudzoziemcowi nieizraelicie, sierotom i wdowom (2). 2. Co do epok 7o letnich czyli tak zwanych lat odpoczęcia, w przeciągu których, wszystko co ziemia wydawała w polu, w ogrodach, w winnicach i oliwniach, było uprzywilejowaną od samego Boga własnością ubogich (1). 3. Co do tak zwanego Łeket, Szykcha i Peah, mianowicie: a) aby nie podnosić kłosów, jarzyn, owoców, gron, oliwek, i t. p., które wysuwając się z pod sierpa, noża ogrodniczego i t. p., lub z ręki żniwiarza, ogrodnika, i t. p., na ziemię spadały, b) aby zapomnionych na polu, w ogrodach, winnicach i t. p. snopków zboża, owoców, winogron, oliwek, i t. p. nie zabierać; c) aby na każdem z osobna polu, w każdym ogrodzie, w każdej winnicy i t. p., nie zbierać tego co rośnie na liniach brzegowych, bo to wszystko musiano zostawić dla ubogiego, dla osiadłego w kraju cudzoziemca, oraz dla wdów i sierot (1), Pomijając wszystkie inne nierównie obszerniejsze części pisma Sgo. gdzie ciągle w niedługich przerwach, ową uzacniającą ród ludzki cnotę, pod różną postacią i w całym uroczym blasku swoim napotykamy, pozwolę sobie na zakończenie rzeczy niniejszej, wspomniec o niektórych przynajmniej spostrzeżeniach i przykładach w starożytnym zbiorze Tradycyi Religijnej Izr. czyli w Talmudzie zawartych. Przykłady te nie są zmyślone, chociaż trącą czasem przesadą owemu duchowi czasu, owej ułudnej wyobraźni i owemu sposobowi wyrażenia się odpowiednią. Są to raczej fakta czyli zdarzenia, które za życia, mniej więcej nawet pod okiem samychże poważnych układaczów Talmudu miały miejsce, a których błoga prostota, do duszy i serca przemawia. I tak: Rozprawiając o smutnych skutkach opieszałości w uczynkach miłosierdzia, jak również i o tem, że Bóg z większą czasem skrupulatnością karze na tym świecie przewinienie człowieka cnotliwego, aniżeli człowieka zwyczajnego, a to dla oczyszczenia zasług jego z przysporzonej im plamy, i usposobienia go do wyższej nagrody, taki, owi teologowie starożytni, między innemi, przytaczają przykład: * * * Pobożny Nachum Jsz Gamzu, ślepy, pozbawiony rąk i nóg i trędowaty, leżał pewnego razu w domku, którego wątłe ściany groziły rychłem rozwaleniem. Gdy uczniowie jego chcieli go z łóżkiem wynieść, rzekł do nich Gamzu: „Wynieście wprzódy inne sprzęty domowe, aby nie zostały zniszczone, a później łóżko moje; mam bowiem ufność w Bogu, że póki ono tu stoi, i ściany stać będą.” Uczniowie dopełnili rozkazu tego, i zaledwie łóżko z nauczycielem wynieśli, ściany runęły i cały domek obalił się. „Czcigodny Rabi, zapytali go uczniowie, kiedyś tyle pobożny i kiedy tyle opieki najwyższej doznajesz, czemuż ciało twoje, nawiedzone tak strasznem kalectwem, tak srogiem cierpieniem?” — „Ja sam, odrzekł im cierpiący Rabi, jestem sprawcą tego, sam wyrok na siebie wydałem, a Sędzia najwyższy zatwierdził go. Udając się jednego razu w odwiedziny do teścia mojego, miałem z sobą dla własnej wygody, na trzech wielbłądach trzy pakunki, z których jeden zawierał pokarmy, drugi napoje, a trzeci różne specyały. Zjawił się znagła biedny pielgrzym i prosił mnie o posilenie go; poczekaj, odparłem, aż wytchnę, aż zdejmę pakunek z wielbłąda. Uczyniłem to wprawdzie bez długiej zwłoki, a jednak niedosyć spiesznie, ach zapóźno, bo w chwili gdym się do niego z pokarmem obrócił, już był pastwą śmierci. Rzuciłem się na martwego biedaka, a płacząc rzewnie, zawołałem: Bodajby ociemniały te oczy, które niedosyć litościwie na ciebie patrzyły, a te ręce i te nogi, które niedosyć spiesznie ratunek ci niosły, bodajby odpadły. Straszne to złorzeczenie jeszcze mię nie uspokoiło, ażem dodał: bodajby całe ciało moje trędem nawiedzone zostało.” Tu cierpiący Rabi westchnął i umilkł. Gdy po krótkiej chwili, jeden ze zwolenników jego Rabi Akiba, z bolesnego wzruszenia zakrzyknął: „biada mi że cię w takiem położeniu widzę!” przerwał mu pobożny Gamzu słowami: „Owszem, szczęśliwyś przyjacielu, że mnie tak widzisz, inaczej bowiem nie ostałaby się cnót moich zasługa. ().” Wywodząc gdzieindziej z różnych miejsc Pisma Śgo twierdzenie: że dobroczynność sposobem skromnym i delikatnym świadczona, zasłania człowieka od niespodzianej złej przygody, i nawet od grożącego mu niebezpieczeństwa życia, następujący wystawiają przykład: * * * Teolog Samuel siedział jednego dnia razem z doświadczonym magikiem w miejscu, gdzie widzieli ludzi idących na zbiór trawy. Wtem magik odzywa się: „Ten jeden z owych ludzi nie powróci, bo go wąż ukąsi i życia pozbawi.” „Jeśli on, odparł teolog, w prawdziwego wierzy Boga i jest dobroczynnym, nic złego mu się nie stanie.” Gdy niedługo potem człowiek ten wracał, zerwał się magik z miejsca, zdjął mu z ramion wiązkę trawy, przetrząsnął ją i znalazł węża nieżywego, bo kosą na dwie części przeciętego. Na widok ten, teolog Samuel także się podnosi, a chcąc poznać moralną przyczynę uchylenia tak widocznego niebezpieczeństwa, pyta owego człowieka: czy nie przypominą sobie jakiego szczególnego dobrego uczynku? — „Nic szczególnego, odpowiada poczciwy prostak; przypominam sobie jeno to: że należałem dawniej do towarzystwa wyrobników, którzy, pragnąc osładzać sobie po ciężkiej pracy chwile obiadowe, przez rozmowy i wzajemne pocieszanie się, postanowili, aby każdy z nich przyniesioną z sobą, strawę oddał jednemu niby podstolemu kolejno wybranemu, i ażeby obiad z wspólnej pulli pożywali. Gdy pewnego razu spostrzegłem, że jeden z naszych towarzyszów jest zasępiony i roztargniony, poczem łacno domyśleć się mogłem, że on nie był tego dnia w stanie przynieść zwyczajnego zawiniątka wiktuałów, podskoczyłem z miejsca mojego, a zawoławszy: ja dziś mam ochotę być podstolim, włożyłem czemprędzej do ogólnego saku, nietylko zwyczajne moje zawiniątko, ale ukradkiem jeszcze i to com sobie w osobnej torbeczce na wiecerzę był zachował. Zebrałem następnie od każdego przyniesiony zasób, a gdym się zbliżył do owego zmartwionego kolegi, wetchnąłem próżną, rękę do saku, i udawałem, żem coś włożył. To wszystko tak żwawo było wykonane, że towarzysze nic nie spostrzegli, a zmieszany kolega mógł sądzić, że się to przez zapomnienie czyli zbytnią skwapliwość stało.” „Przyjacielu, odezwał się teolog Samuel, wykonałeś uczynek dobry, uczynek szlachetny; dowiodłeś prawdziwości słów pisma Bożego: Jałmużna ratuje od zguby (1).” W innem miejscu, zmierzając dowieść: że znajdują się i tacy sukcessorowie, którzy powodowani szlachetnością duszy i dobrocią serca, pomni co Bogu i ludzkości winni, ręką szczodrobliwą ojcom swoim i sobie, zdobniejszą i trwalszą gotują pamiątkę, aniżeli misternego pędzla i śmiałego dłóta płody, ten wystawiają przykład: * * * Pewny mąż dostojny, rozdawał ubogim w latach nieurodzaju, skarby swoje po większej części odziedziczone. A gdy najbliżsi krewni jego czynili mu przełożenia, mówiąc: zamiast co rodzice twoi zachowali i powiększali odebrane w spadku skarby, ty i własne i odziedziczone trwonisz; taką im dał odpowiedź: „Przodkowie moi przechowali skarby na miejscu nizkiem i ciemnem, a ja chowam je w sferze wysokiej i świetnej, bo w Piśmie świętem brzmi: Dobroczynność w niebie jaśnieje (1). Przodkowie moi przechowali je w miejscu, które prawdziwych owoców nie zapewnia, a ja tam, gdzie zbawienne owoce są nieochybne, bo napisano: Oznajmcie cnotliwemu, że czyni dobrze i że owoce czynności swoich pożywać będzie (2). Przodkowie moi przechowali skarby w miejscu, gdzie cudza ręka dosięgnąć ich może, a ja tam, kędy żadna siła ziemska tknąć ich nie zdoła, bo napisano: Miłosierdzie i sprawiedliwość są podstawami Tronu najwyższego (3). Przodkowie moi przechowali skarby znikome, a ja skarby wiecznotrwałe, bo napisano: Płody dobroczynne cnotliwego, stanowią szczep życia wiecznego (1). Przodkowie moi przechowali je dla innych, a ja dla siebie samego bo Pismo ś. opiewa: Dobroczynność własnym twoim będzie zasobem (2)(3).” W drugiem znowu miejscu, gdzie mowa, że zasługa w ukrytem wspieraniu ubogich, była w czasach starożytnych tak wysoko ceniona, iż nieraz, zachowanie jej, aż narażeniem się na niebezpieczeństwo, było okupione, oraz że opatrzenie niedostatku cierpiących pokarmem lub inną niezbędną do utrzymania się rzeczą, ma często treściwszą wartość i lepiej się podoba Temu, który nas wszystkich żywi i utrzymuje, aniżeli darowany ubogiemu pieniądz; zwłaszcza kiedy ten pokarm podany jest macierzyńską ręką niewiasty dobroczynnej, która go współubolewającem spojrzeniem wdzięcznie krasi; taki. teologowie podają przykład: * * * Znany z pobożnego życia, z rozległej naukowości, z wielkiego bogactwa i z wzorowych uczynków miłosierdzia Rabi Marukbha, dowiedziawszy się, że w sąsiedztwie jego mieszka pracowity ubogi, który dla wrodzonej sobie wstydliwości, ani opłakania godnego położenia wyjawić, ani z zakładów dobroczynnych korzystać nie chce, uważał za miły obowiązek, udawać się sam codziennie o świcie przed chatę owego biedaka i ukradkiem wsunąć 4 srebrniki przez mały otwór przy progu będący. Poczciwy biedak pragnąc poznać skromnego dobroczyńcę, wstał pewnego dnia bardzo rano, a usiadłszy za drzwiami wewnątrz, czekał niecierpliwie spełnienia się wdzięcznego serca życzeń. Marukbha zaś, który tego samego dnia musiał być bardzo rano na zgromadzeniu naukowem, gdzie zabawił dość długo, mniemał, że lepiej mu się uda dokonać skrytego czynu swojego, jeśli pójdzie w towarzystwie małżonki swojej. Zbliżają się ostrożnie do owego otworu i wsuwają dar zwyczajny, lecz słysząc dotknięcie się wewnątrz klamki na otwieranie drzwi, cnotliwa para śpiesznie zmyka aby się nie dać poznać i wstydliwego nędzarza nie zarumienić. W rączym biegu wpadają, na wysoki piec wapienny, w który dla lepszego ukrycia, bez długiego namysłu rzucają się. Stojąc przez kilka chwil, w dość gorącem tem schronieniu, Marukbha uczuł ból w kolanach bo parzyć się zaczęły. Spostrzegłszy to troskliwa małżonka, rzekła: dotknij się niemi moich kolan, a żar więcej ich nie dosięgnie: i tak się stało. Gdy niedługo potem straszne to schronienie opuścili, a Marukbha nieco zmartwiony, zapytał małżonkę swoję: zkąd pochodzićby mogła ta większa jej zasługa, której siła żaru, bardziej aniżeli jemu ustąpiła? odpowiedziała mu z serdeczną otwartością: „Pieniężne dary twoje, acz hojne, wymagają przecież po ubogich pewnego zabiegu, pewnej przerwy, zanim posilić się mogą; ja zaś będąc ciągle w domu, sama bez względu na żar ognia, doglądam codziennie przygotowującej się dla ubogich strawy, sama ich karmię, sama posilam, a Ten co wszystko widzi, co żywiołami i wszystkiem rządzi, wszystko też stosownie wynagradza (1).” O podobnej dobroczynnej gościnności, która była domową cnotą patryarchy Abrahama, i przez którą rozkrzewiał w wieku pogańskim świętą prawdę o istnieniu Twórcy i Zachowawcy świata, wspomina dzieło Medrasz (rozd. 51) w ten sposób: „Patryarcha Abraham, dla ułatwienia wchodu, urządził osobne drzwi w każdej z 4ch ścian budynku, w którym podróżnych i pielgrzymów przyjmował, częstował i sam im usługiwał. A gdy nasyceni goście od stołu wstawali i chcieli mu wdzięczność i błogosławieństwo wynurzać, rzekł do nich patryarcha: „Nie z mojej ale z własności Dawcy wszystkiego posileni zostaliście; złóżcie podziękowanie i błogosławcie Temu, na którego słowo, świat stanął”. Wspominając gdzieindziej o powtarzanym często w nauce Tradycyi religijnej obowiązku wyposażenia biednych sierot, i o następującej czasem nagrodzie równie cudownej jak widocznej, taki przywodzą przykład: „Przełożeni oddziału dobroczynności, w jednem z miast babilońskich, unikali zawsze pewnego Eliazara Bartoza, który pomimo szczupłego mienia swojego, taką, zawsze pałał chęcią czynienia dobrze, że nieraz spotykając ubogiego, oddał mu wszystko co miał przy sobie. Gdy jednego dnia poszedł na rynek, aby zakupić wyprawę dla własnej córki i spostrzegł, że owi przełożeni zajęci zbieraniem ofiar dobroczynnych, spiesznie przed nim uchylają się, pobiegł za niemi i zapytał: na jaki cel kwestują? „Na wyposażenie biednej pary sierot, mającej się skojarzyć węzłem małżeńskim, odpowiedzieli”. „Ach, to dla sierot, przerwał Bartoza, moja córka ma matkę, a we mnie ojca; przysięgam, że sieroty zasługują na pierwszeństwo.” Zaledwie te słowa wyrzekł, oddał przełożonym całą gotówkę, wyjąwszy jednę monetę, za którą miarkę pszenicy nabył, i takową w worku przeznaczonym na umieszczenie w nim wyprawy dla własnego dziecka, sam do domu zaniósł. Nadchodząca nieco później żona jego pyta córki, co ojciec dla niej przyniósł? „Nie wiem co, odpowiada skromne dziewczę, widziałam tylko, że kochany ojciec powracając z rynku, wszystko złożył do próżnego spichrza.” Pobiegła tam niebawnie troskliwa matka, i z wielkiem zadumieniem widzi spichrz tak dalece pszenicą przepełniony, że aż przez małe przy zawiasach szpary wysypała się. Poznaje ona, że to błogosławieństwo Boże, a ujrzawszy przybywającego męża, woła do niego: „patrz, co nam miłujący cię Opiekun najwyższy zesłał!” „Tak jest, On, przerwał jej Bartoza, ale to nie nasze, sprawa to sierot zrządziła; przysięgam że całkowite przywłaszczenie sobie tego, byłoby świętokradztwem. Nie, nie możemy w tem mieć większego udziału, aniżeli drudzy, co niedostatek cierpią; inaczej droga żono, wyższe stracilibyśmy dobro, nabytą zasługę (1).” W innem wreszcie miejscu, rozwodząc się nad tem, i wykazując to, że w duchu zakonu religii, obowiązek wspierania lepszego rzędu ludzi, bez własnej winy podupadłych, nie ogranicza się na prostem ich żywieniu i odziewaniu, ale wymaga dostarczenia im niektórych przynajmniej wygód, do jakich w dobrym bycie swoim przywykli (1), teologowie starożytni taki przytaczają, przykład: „Czcigodny Rabi Marukbha (o którym wyżej była mowa), nietylko w ogólności ubogim czynił dobrze, ale nadto pewną liczbę podupadłych rodzin wyborowych, tak sowicie wspierał, że wygodnie i przyjemnie nawet żyć mogły. Jednemu poczciwemu ojcu takiej podupadłej rodziny, zwykł był ofiarować rocznie między świętem noworocznem a sądnym dniem 400 sztuk monety srebrnej. Zdarzyło się pewnego razu, że Marukbha przesłał dar ten przez syna swojego, który powracając niezadowolony, oświadczył ojcu, że marnuje niejako znaczną tę summę, udzielając ją człowiekowi tak niegodnemu. „Jak to? po czemżeś to poznał?” zapytał go ojciec. „Zastałem, odpowiedział syn głosem przytłumionym, owego człowieka, którego, kochany ojcze, masz za ubogiego, i który nie rumieni się żyć z darów twoich, zastałem go wśród rodziny, przy uczcie, na której i wina nie brakowało”. „Widziałżeś to? Samżeś to widział? przerwał mu Marukbha z wrodzoną sobie łagodnością: o synu drogi, powiem ci o czem nie wiesz: szanowna ta rodzina przeżyła kiedyś dnie nader przyjemne i wesołe; z ubolewaniem dziwuję się, jak ona, do daleko lepszych wygód przyzwyczajona, może poprzestać na szczupłym darze naszym. Zanieś jej kochane dziecię ten dodatek i przypomnij mi, abym odtąd przeznaczoną jej ofiarę roczną podwoił (1). Wyznajmy, szanowni czytelnicy! że przykłady takie, czułe w nas budzą wzruszenia; niejedno może rzewne westchnienie, niejednę podobno łzę tkliwą wyciskają. Nie wstydźmy się, ale owszem winszujmy sobie tych świątobliwych duszy naszej odgłosów; póki one słyszeć się dają, godność nasza i nadzieja przyszłości jeszcze nie zgasły. Piersi zaś, w których błogie te odgłosy ucichły, zapełniła martwość zawczesna i grobowa ponurość, robak zniszczenia zawczasu je toczy. Bodajby tylko przykłady takie, w każdym wieku mniej więcej jawiące się (1), utkwiły w umyślę naszym, i do chętnego zagrzewały naśladowania. Pozwalam sobie nakoniec, i przepraszam, że dowolnie, ale w zadosyćuczynieniu drogiemu obowiązkowi serca, pozwalam sobie wymienić niektóre osoby, jakim Instytut w mowie będący, szczególną winien wdzięczność. Zacnemu Bankierowi I. S. Rosen, obywatelowi poczestnemu, który ścieśniony byt Instytutu w szczupłych obrębach obcej posessyi zamkniętego uchylił i znaczną ofiarą (3,000 rs.) na zakupienie własnego domu, swobodnem go życiem obdarzył. Powtóre. Panom Leonowi Lowenberg(1), Józefowi Janasz(2), Zymlowi Epstein (1), M. Bersonowi (2), oraz zgasłemu Hertzowi Krasnopolskiemu (3), którzy również znacznemi ofiarami, uzupełniając chwalebny czyn pierwszego Dawcy, powodowali możność wyprowadzenia nowych budowli zakładowych, kosztujących razem z obecnie rozpoczętym frontem, przeszło rs. 20,000. Potrzecie. Panu Mathiasowi Rosen, opiekunowi prezydującemu, który duszą i sercem wylany dla dobra Instytutu, nie szczędząc ani trudów ani ofiar, coraz bardziej usprawiedliwia miłość i szacunek, których dowody powszechnie odbiera, a które w sercach klassy podupadłej przeplatane są niezwiędłym wdzięczności kwiatem. Poczwarte. Zacnym małżonkom członków Rady szczegół, mianowicie Paniom: Justynie Rosen, Barbarze Janasz, Jecie Lowenberg, Rozalii Berson, Felicyi Goldstand, Eleonorze Epstein, Rozalii Bruner, Rozalii Flatau, Dorocie Levy Lesser(1), Salomei Tugendhold, za ciągłą pieczołowitość o postęp Instytutu i za chwalebną szczodrobliwość z jaką na początku r. b. przyszły mu w pomoc; t. j. pierwsza przez urządzenie własnym kosztem Infirmeryi i apteczki podręcznej, a drugie, przez dostarczenie niezbędnych dla instytutowej świątyni pańskiej efektów i ozdób, wartości kilka tysięcy złotych (1). Zwracam teraz głos mój błagalny do Ciebie Ojcze nasz w całem stworzeniu, podnoszę go z pokorą i szczerością, abyś go dobrotliwie wysłuchał. Wszechwładny Twórco i Ojcze całego świata! racz opiekować się nową budowlą, której kamień węgielny teraz położony zostaje, razem z ogólnym tym domem przytułku sierot i ubogich, który za błogiego panowania Najjaśniejszego Mikołaja I Cesarza Wszech Rossyj Króla Polskiego, i zarządów Namiestnika Królestwa tego, Książęcia Warszawskiego Generała Feldmarszałka Hrabi Paskiewicza Erywańskiego, zaprowadzony i rozwinięty został. Użycz najdłuższych i najszczęśliwszych lat Potężnemu i Wzniosłemu Monarsze naszemu, którego woli Ojcowskiej ten zakład byt swój winien, JO. Księciu Namiestnikowi Królestwa i Dostojnym Osobom Rządu, za łaskawą opiekę, pod cieniem której ten zakład utrzymuje się i wzrasta; wreszcie szanownym Osobom dobroczynnym, które wedle światłego rozporządzenia Rządu, zajmują się jego nadzorem i znacznemi zasilają go ofiarami. Boże przedwieczny! Ty, co wiernemu słudze Twojemu, gdy rzewnie Cię błagał, aby mógł poznać treściwe rysy świętej Istoty Twojej, objawić raczyłeś: że się z pobłażania, miłosierdzia i łaski składają (1), spraw, ażeby jak majestat Twój całego stworzenia ogrom napełnia, tak odcienie przynajmniej owych własności Twoich, cały ród ludzki ogarnęły. Kieruj miłościwie sercem naszem, święć je wolą Twoją, aby cierpiący bliźni mógł się do niego uciekać jak do otwartej świątyni dobroczynności. Pozwól, abyśmy w ciągłem używaniu towarzyszącej tej cnocie słodyczy, mogli przeczuwać wielkość nagrody, jaka ją za obrębem doczesności czeka. Ochraniaj nas od nieczułości i obojętnego poglądania na nędzę brata, iżby w chwilach gasnącego życia, nie obijał się przeraźliwie o tępiejące już ucho nasze, jęk jego niewysłuchany, lecz aby go doszły miłe dźwięki westchnień dziękczynnych. Ustającemu zaś wtedy wzrokowi, aby zamiast łez nieotartych, jakby fale rozhukane pochłonięciem grożących, przedstawiały się łzy wdzięczności, podobne do jaśniejących kropli rosy dobroczynnej, któraby nam zbawczą wiecznego szczęścia przepowiadała jutrzenkę. Amen. DWA NOWOCZESNE PRZYKŁADY DOBROCZYNNOŚCI odznaczające się szczodrobliwością i szlachetną skromnością. I. Znany powszechnie przed kilkudziesiąt laty z zamożności i dobrych uczynków kupiec Hirsz Halberstam w Brodach, spostrzegł pewnego razu w dniu uroczystości Estery, przed domem swoim przechodzącego się nieśmiałym krokiem sąsiada, który sposobem niewinnym podupadł i smutne położenie swoje ukrywał. Zbliża się więc do niego i pyta: czyby czego nie potrzebował i czemby mu służyć można? „Jestem dziś bardzo strapiony, odpowiada mu zmieszany sąsiad; wszakże wiesz, szanowny spółwyznawco, że zwyczaj równie Pismem Bożem jak wiekami uświęcony (1) wymaga po każdym acz niezamożnym Izraelicie, udzielenia podczas dzisiejszej uczty wieczornej, i pokarmów i małych ofiar pieniężnych przychodzącym w tym celu ubogim. Ja co rok chętnie i nieskąpo temu religijnemu zwyczajowi zadosyć czyniłem, a dziś, dodał z westchnieniem, nie wiem, czy będę mógł usiąść do stołu, bo pierwsze otwarcie drzwi, bolesnyby mi wstyd.”… „Nie, przerwał mu dobroczynny kupiec, nie będziesz się wstydził, proszę bliżej, proszę i dziękuję serdecznie, że mi niespodzianą nastręczasz sposobność przyniesienia ulgi tyle godnemu jak ty człowiekowi. I wprowadziwszy go do własnego nieco ciemnego alkierzyka, otworzył skrzynię kassową, przewracał i przebierał dość długo, aż wreszcie wyjął rolkę pieniędzy, którą, ręką drżącą podupadłemu sąsiadowi podał. Pocieszony sąsiad wraca do domu i otwiera rolkę w mniemaniu, że zawiera kilkadziesiąt sztuk drobnej monety srebrnej. Lecz ujrzawszy z wielkiem zadumieniem, że obejmuje 50 czerwonych złotych i sądząc że litościwy dawca przez pomyłkę dał mu złoto zamiast srebra, biegnie do niego aby mu takowe zwrócić. Wchodząc do owego alkierzyka i widząc dobroczyńcę swojego przy otwartej jeszcze skrzyni w głębokich i smutnych myślach zatopionego, rzecze: „Nie troszcz się mężu szanowny, spostrzegłeś zapewne pomyłkę, przyniosłem napowrót.” „Tyśto, ty poczciwy człowieku, zawołał tamten z radością, o gdybyś wiedział, ilem ci wdzięczności za ten pośpiech winien, gdybyś mógł pojąć od jak trapiącego żalu umysł mój uwolniłeś! Słuchaj, nie omyliłem się, alem grzesznej uległ słabości. Jakem cię prowadził do tego miejsca, serce wzruszone idąc za świątobliwym popędem duszy, ślubowało udzielić ci rolkę stodukatową; otworzywszy zaś skrzynię pokusa mnie napadła, abym zredukował dar na połowę. Nastąpiło wahanie się, przebierałem rolki, walczyłem usilnie przeciw złej myśli, napróżno, pokonała mnie, ale nie na długo. Zaledwie coś wyszedł, przeszył mnie żal dotkliwy i w ponurym pogrążył letargu. O jakem szczęśliwy żeś zawczasu powrócił! przyjm przyjacielu drugą tę rolkę; ślubem serca tobie poświęcona, twoją jest własnością. Podaj mi rękę braterską, nie będziem się już wstydzić, ani ty przed ludźmi, ani ja przed Bogiem.” II. Abraham Blumenthal, rodzony brat Nadrabina Warszawskiego, mieszkaniec miasta Działoszyc, który w 60 roku życia swojego, w czerwcu 1842, po kilkunastogodzinnej słabości umarł, znany był w tamtej okolicy równie spółwyznawcom swoim jak szanownym chrześcianom, za człowieka łączącego prawdziwą bogobojność z oświatą moralną, wzorowe cnoty z rzadką pod względem naukowym zdolnością (1). Dobroczynność i skromność tak ścisłym węzłem w szlachetnej duszy jego były połączone, że świetny blask cnoty pierwszej, był niejako przyćmiony błogim pomrokiem drugiej. Widziano obfite plony hojnej jego szczodrobliwości; ale dłoni troskliwej, która je rozkrzewiła, nigdy prawie nie można było spostrzedz. Z taką bowiem zgrabną skrytością przez drugą i trzecią rękę dobrodziejstwa świadczył, że domysł i wątpliwość w umysłach widzów, zbijały się nawzajem. Będąc bezdzietnym, lubił z serdeczną, że tak rzekę, nałogowością, wspierać, adoptować, i wyposażać biedne sieroty. Niepodobna mu było w tej gałęzi dobroczynności całkiem ukrywać się, a jednak najbliższych przyjaciół i znajomych swoich i w tym względzie omamić zdołał. Zaproszony czasem na wesele takiej przezeń wyposażonej pary osierociałej, gdzie zwykle goście godowi składają po odbytej uczcie różne dary w pieniądzach lub efektach, cnotliwy Blumenthal mierną tylko złożył ofiarę, uniewinniając się znaną prawdą, że wielu ma krewnych podupadłych. Nieraz patrząc na koło biedaków wesoło tańczących, łza radości krążyła w oczach jego, a gdy w takim razie osoby przenikliwe zbliżały się do niego i śledczym wzrokiem chciały na nim wymódz przyznanie się do sprawy, wnet obrócił się do nich skromny Blumenthal i rzekł: „chciałbym się wspólnie z wami radować, lecz wspomnienie, że jestem bezdzietny i że nigdy nie ujrzę wesela własnego dziecka, rzewną mi łzę wyciska.” Sądzono powszechnie, że tylko około 20 sierot ubogich wyposażył, atoli po śmierci jego inna okazała się liczba. Znaleziono w skrytej kieszonce bocznej kaftanika, który zawsze nosił, notatkę przeszło 50 sierot w biegu lat 30 własnym kosztem przez niego wyposażonych. Rzecz pewna, że większa liczba tych politowania godnych istot, nie wiedziała komu szczęście swoje winna, lecz wiedziało o tem szlachetne serce jego, przy którem owa kartka jakby poświęcona opona na ołtarzu, ciągle spoczywała; lecz przenikniona była słodką pewnością czysta dusza jego, która dziś zasłużoną w przybytku wieczności odbiera nagrodę. Następującą legendę napotkałem przed kilku laty w jednem ze starożytnych dzieł hebrajskich, gdzie o epoce pasterskiej Zakonodawcy Mojżesza była mowa. Lecz gdy tytułu przypomnieć sobie nie mogę, wystawię ją, nie we wiernem tłumaczeniu, ale z pamięci i stosownem rozwinięciem myśli, które w rysach zbyt krótkich były rzucone. * * * Po pierwszem objawieniu się pańskiem w gorejącym krzaku, pobożny pasterz przygotowujący się coraz bardziej do wielkiego w przyszłości zawodu, trawił dni całe na uroczystem rozmyślaniu o wszechmocnej opatrzności i nieograniczonej łasce Boga. Jednego dnia spoczywając niedaleko trzody swojej, na wzgórzu otoczonem rozległemi w okazałe szaty wiosny przybranemi dolinami, zamyślony pasterz uczuł znagła tak silne wzruszenie, że zerwawszy się z miejsca spoczynku, wzniósł oczy ku niebu i w te odezwał się słowa: „Panie wszechwładny! daruj pokornemu słudze, że śmie błagać o możność naocznego choć przez krótką tylko chwilę przekonania się o prawdzie, jaką dusza jego najżywiej jest przejętą. Czuję i uznaję, że niewyczerpana dobroć Twoja, bezwzględną połączona jest sprawiedliwością, i że ograniczony umysł ludzki napróżno się sili odkryć tajemnicze tej sprawiedliwości wymiary. Pojmuję że jest miejsce wyższe, okolica świętsza, gdzie dobre i złe zasłużoną odbiera nagrodę i że dotkliwe nawet karcenie ojca, ma dążność najlepszą, szczęście i poprawę dziecka. Wyznaję, że ta jedna uwaga powinna uspokajać i pocieszać człowieka prawego, kiedy widzi zbrodnię w szczęście opływającą, a cnotę gorzkiemi znękaną cierpieniami. Lecz są także zdarzenia, które nieugięty rozum ludzki za proste uważa losu następstwa, a które, patrząc na nie wzrokiem duszy i rozbierając je zblizka, przedstawiają się jako nieochybne skutki wysokiego rozporządzenia Twojego. Racz, panie miłościwy, utwierdzić w tej zbawiennej wierze serce moje, które dalekie od wszelkiego powątpiewania, pała czcią i miłością ku Tobie, a które w najmniejszym odsłoniętym przykładzie, nowy znajdzie dowód Twojej ku niemu szczególnej łaski i ojcowskiego pobłażania.” Po tak szczerem prawych uczuć wylaniu, rozrzewniony pasterz spostrzega zbliżającego się na dzielnym rumaku jeźdźca do czystego w odległej równinie zdroju. Był to dowódzca karawany, w pyszne szaty i lśniącą się zbroją opatrzony; zsiadłszy z rumaka i ugasiwszy pragnienie swoje, rozgościł się pod palmą ocieniającą miłe zdroju zwierciadło, zdjął z siebie kiesę złotem napełnioną i dowolnie sobie dumał. Po dość sporych chwilach wytchnięcia, zapomniawszy kiesę wśród trawy na ziemi leżącą, dosiadł rumaka i oddalił się. Niedługo potem nadjeżdża z innej strony człowiek młody, ugasza pragnienie, spostrzega kiesę , bierze ją, ogląda się jakby szukając prawego jej właściciela, a nie widząc nikogo, wraca wesoło tą samą co przybył drogą. Zaledwie ten drugi znikł za rozciągiem pasmem gór, przywleka się żebrak wiekiem i cierpieniami nachylony, który również jak pierwsi pokrzepia się wodą zdrojową i siada. Gdy po niejakim wywczasie wstaje, a wspierając się na kiju, w dalszą chce iść drogę, wraca rączym biegiem jeździec pierwszy i domaga się z zapalczywością zwrotu zguby. Napróżno żebrak uniewinnia się i zaklina; rozgniewany jeździec posądzając go, że dla bezpieczniejszego opanowania zdobyczy, schował ją, przegląda ognistym wzrokiem kryjówki miejscowe, wlepia nawet oczy w przezroczystą wodę zdroju, dla przekonania się, czy skarb jego tam wrzucony nie został. Lecz widząc, że wszelkie poszukiwania i groźby są daremne, i że oczy żebraka zaiskrzają się raptownem oburzeniem, dobywa sztyletu i topi go w piersiach posądzonego przeciwnika. Pada żebrak stary własną krwią zbroczony, i w tej samej chwili wielki nasz pasterz, przerażony okropnym tym widokiem, pada zarówno na kolana, a tonąc we łzach rzewnych woła: „Ojcze stworzenia, Sędzio najwyższy! cóż to znaczy? miałożby to być odpowiedzią na moje pokorne żądanie? Oświeć ciemnego sługę, racz mnie wspierać, bo serce zbolałe i umysł wzburzony ulega ciężarowi mimowolnego powątpiewania o wszędzie obecnej Twej Opatrzn”…; nie śmiał dokończyć ostatniego słowa, westchnął, zadrżał i zemdlał. W błogim tym letargu, bliższą opieką Bożą zaszczyconym, przesuwa się przed zamróżonem okiem pasterza obraz przeszłości, obraz wyświetlający powody i skutki zaszłej dopiero sceny krwawej. Widzi on naprzód ojca owego młodzieńca (co kiesę znalazł), na murawie wśród uroczej oazy siedzącego, który przeglądając monetę złotą, sam do siebie rzecze: „Kiedykolwiek patrzę na to złoto, pomimo wabiącego blasku, pewną czuję od niego odrazę. Większa bowiem połowa pochodzi z nieszczerego postępowania względem krewnego, którego zbyt miękkie serce nie mogło znieść najmniejszej krzywdy i dlatego zawczasu bić przestało. Lecz czy od chwili śmierci jego nie daję przytułku i wychowania jego osierociałej jedynaczce w własnym domu moim?” Po tych słowach wsunął złoto do kiesy, położył ją przy boku swoim i zasnął. Przedstawia się następnie jeździec (ów dowódzca karawany), który w przejeździe niedaleko oazy, spostrzega leżącego na murawie człowieka, zbliża się, a korzystając z jego twardego snu, przywłaszcza sobie dostrzeżoną kiesę i zmyka. Przybywa potem człowiek srogi (ów żebrak), który poznając w śpiącym ziomku, znanego w całej okolicy bogacza, a nie wiedząc o tem, że już mienia swego był pozbawiony, ręką morderczą zadaje mu cios śmiertelny, zabiera resztki monety w kieszeni znalezione i obojętnie odchodzi. Odetchnął pasterz, jakby opadło ciężkie brzemię z ściśnionej piersi jego, ale letarg jeszcze nie ustał. Następuje krótka przerwa, po której przesuwa się przed oczy jego w nadobnej postaci, dziesięciokrotna zmiana pór roku, na znak, że 10 już lat upłynęło od czasu owego niegodziwego, przez dowódzcę karawany przywłaszczenia sobie cudzej własności i popełnionego silną, jeszcze wtedy żebraka ręką, morderstwa. Wtem zjawia się w własnym domu ów młodzieniec uszczęśliwiony, który składając skarb znaleziony u nóg cnotliwej Zoary (córki owego skrzywdzonego i wcześnie zmarłego krewnego), rzecze głosem radosnym: „Bóg, co się opiekuje sierotami, rozstrzygnął dziś losy nasze, zesłał nam pociechę i ułatwił możność spełnienia wspólnych serca naszego życzeń!” Ostatni ten widok, tak świątobliwem zachwyceniem przeniknął serce wielkiego pasterza, że ocknąwszy się z letargu ukląkł i zawołał: „Panie najwyższy! niedościgłe drogi Twoje najwznioślejszą jaśnieją sprawiedliwością! Bądź pochwalon na wieki wieków!” Uroczystość założenia węgielnego kamienia nowej budowli Domu przytułku sierot i ubogich wyznania Mojżeszowego w Warszawie, zaszczycona obecnością i współudziałem JO. Xięcia Gorczakow, Warszawskiego Wojennego Generał-Gubernatora i wielu innych dostojnych Osób Rządowych, odbyła się dnia 1847 roku.